budzę się rano na obłędnym haju. przestawiam budzik o kolejny kwadrans, żebyś dłużej mógł pobyć w mojej podświadomości, niezależnie od tego, czy będę w stanie już po przebudzeniu sobie to uświadomić. nadrabiam uśmiechem.
myśli dzielą się teraz na takie, od których mam przypływ ciepła w podbrzuszu i na takie, które powodują zadziorny uśmiech na twarzy. wpadłam w wir powietrza o niestworzonej mocy.
jeden moment pojawia się jak zdjęcie. moment, w którym spojrzałeś na mnie pierwszy raz. i powrót do rzeczywistości nie był już taki prosty. trudno było przyznać się od razu, ale jeszcze trudniej skrywać w sobie coś, co wybuchło w środku i gdzieś musi się wydobyć.
i jest. chcę, żeby był. w każdym geście. spojrzeniu. i we wszystkim, co zrobię.
próbuję jeszcze to okiełznać. hamuję i zwalniam się trochę, jestem niedowiarkiem. a ty, próbujesz mnie szczypać.
łatwo zgubić się w tym lesie, jeśli jeszcze nie wiesz dokąd iść. pokazujesz mi mapę i szukam kierunku, który zaznaczyłeś kiedyś, pewnie nad ranem kładąc się spać. mam dobre intencje, zaczynam od swoich ulubionych miejsc. zataczam niewidzialne okręgi szukając podpowiedzi. nie dajesz jeszcze po sobie poznać, ale ja nie wierzę, że zawsze wszystko gra. kwestia czasu, a nie miłości wchodzi tutaj w grę.

